W
ostatnim czasie zostałem zaproszony na spotkanie odbywające się w
ramach festiwalu SURVIVAL, który miał miejsce we Wrocławiu.
Poproszono mnie, abym wziął udział w dyskusji, która miała odbyć
się w jego ramach. Rozmowa miała dotyczyć choroby
psychicznej definiowanej jako zjawisko społeczne.
Przygotowując się do dyskusji postanowiłem spisać pewne
refleksje, które są jednocześnie odpowiedzią na trzy bardziej
szczegółowe zagadnienia postawione przez moderatora rozmowy.
Prezentowany tutaj tekst nie jest
zapisem wypowiedzi wygłoszonej w ramach festiwalu, a nawet w wielu
miejscach pewnie różni się od treści poruszanych podczas
spotkania. Niemniej jednak pewne idee pozostają wspólne.
|
fot.autora, prawa zastrzeżone |
1. Geneza
i znaczenie społecznego skonstruowania choroby psychicznej (Na czym
to skonstruowanie polegało? Czemu służyło? Jakie przyniosło
skutki?).
W samym tym sformułowaniu
zawiera się kilka pojęć, terminów bardzo niejasnych. Jeśli mamy
mówić o tych pojęciach, to warto je choć trochę zdefiniować, co
i tak nie pozwoli nam na wyjście z niepewności, bo każda z tych
definicji, które można tu zaproponować będzie jakoś niepełna i
problematyczna. Po pierwsze więc zapytać można o to skonstruowanie
społeczne, co to oznacza, w jakim sensie o nim mowa itp.? No i druga
sprawa: to co zostaje tu opracowane? Co to jest choroba i co to jest
choroba psychiczna? Oczywiście cała ta dyskusja jest o tym, więc
lepiej zapytać – co tutaj mówiąc rozumiem używając tych
terminów?
I tu od razu pojawia się
problem: jak zdefiniować chorobę? Definicja negatywna, apofatyczna
nic tu nie wnosi: tzn., że choroba to brak zdrowia; bo czym jest
zdrowie? Brakiem choroby? To klasyczne circulum vitiosus. To
można inaczej, idąc za wskazówkami WHO: „Zdrowie jest stanem
pełnego dobrego samopoczucia (dobrostanu) fizycznego, psychicznego i
społecznego, a nie tylko nieobecnością choroby czy niedomagania.
Choroba jest takim stanem organizmu, kiedy to czujemy się źle, a
owego złego samopoczucia nie można jednak powiązać z
krótkotrwałym, przejściowym uwarunkowaniem psychologicznym lub
bytowym, lecz z dolegliwościami wywołanymi przez zmiany
strukturalne lub zmienioną czynność organizmu. Przez dolegliwości
rozumiemy przy tym doznania, które są przejawem nieprawidłowych
zmian struktury organizmu lub zaburzeń regulacji funkcji narządów.”
To pewnie bardzo
problematyczne określenia, ale są pewnym drogowskazem. Ważny tu
jest aspekt subiektywny: doznawane cierpienie, brak
dobrostanu. To przecież decyduje, że pacjent jest pacjentem, to
znaczy osobą cierpiącą. No i druga sprawa, czynnik „obiektywny”
jakaś zmiana strukturalna albo funkcjonalna, która powoduje to
cierpienie. Można powiedzieć, że medycyna próbuje znaleźć te
czynniki zmiany i je zmienić – uleczyć. Czasem błędnie je
rozumie, ale jest raczej skuteczna, przynajmniej w ostatnich stu
latach. Przy takiej definicji choroby, to oczywiście wszystkie
zaburzenia psychiczne, jak je teraz rozumiemy, byłyby chorobami, ze
względu na potencjalne cierpienie – ale wówczas o tym czy ktoś
jest chory decydowałby sam chory: przeżywam cierpienie, czuję
się chory, to jestem chory. To w pewnym stopniu poprawna myśl,
ale też rodząca pewne trudności. Gorzej jednak z określeniem
patogenezy, etiopatogenezy. W zaburzeniach psychicznych najczęściej
nie znamy „twardych”, biochemicznych, jednoznacznych przyczyn,
albo konkretnych zmian struktury i funkcji mózgu. Łatwiej o to w
neurologii: jakaś dolegliwość, zmiana powoduje powikłania
psychiczne. W psychologii zdani jesteśmy na spekulatywne hipotezy
i teorie. A na psychologię zdani jesteśmy bo medycyna tu wciąż
nie wystarcza. W tym sensie można powiedzieć, że od czasów Freuda
niekoniecznie dużo się zmieniło.
Pozostają nam więc
teorie psychologiczne i poczucie choroby pacjentów, no może jeszcze
poczucie choroby u kogoś żywione przez otoczenie – np. lekarzy.
To jednak niebezpieczna ścieżka, historia to pokazała. Wiemy też,
dzięki antropologii i etnologii, iż poczucie, że jest ze mną
coś nie tak, czyli subiektywne cierpienie, jest określane przez
kulturę, historię, zmiany społeczne. Zatem
norma, bo do normy zarówno lekarz jak i pacjent muszą się odwołać,
jest zależna od kultury. Zresztą nawet w medycynie są od dawna
problemy z określeniem co jest normą; pisał o tym już Comte,
a bardziej współcześnie w znanej pozycji Normalne i
patologiczne Georges Canguilhem.
Idąc tym tropem kultury,
posiłkując się też myśleniem antropologicznym, strukturalnym,
powiedziałbym, że są pewne formy myślenia niezmienne, takie
uniwersalia psychologiczne i kulturowe, oraz zmienne treści, które
mogą te formy wypełnić. Z takiego ujęcia wypływa
odpowiedź na zadane pytanie. Jestem zatem przekonany, że w pewnym
sensie nie ma postępu w myśleniu ludzi – to wniosek antropologii
strukturalnej i etnopsychoanalizy. Człowiek zawsze, w każdej
kulturze i w każdej epoce skazany jest na pewne formy myślenia,
nazwijmy je magiczno – religijne, oraz na posługiwanie się
określonymi mechanizmami myślenia: projekcją, wyparciem,
tłumieniem, sublimacją etc. To oczywiście rodzaj
redukcjonizmu psychologicznego w opisie człowieczeństwa, ale
moje myślenie o tym wypływa z tego, co o społeczeństwu i kulturze
pisali Freud, Bettelheim, Roheim, Fromm,
Segal i pewnie inni jeszcze analitycy. Co ciekawe, podobne
uwagi czynił też papież polskiej psychiatrii, Antoni Kępiński.
Tylko Kępiński ukrywał się trochę za maską ateoretyczności,
formułował wnioski ze stanowiska swoistego kępinizmu, a nie
z dużej teorii, jak np. teoria psychoanalizy. Choć Kępiński znał
bardzo dobrze ustalenia różnych teorii, również psychoanalizy. I
to jest ten wątek formalny. Treściowo jednak myślenie ludzkie się
zmienia. Można więc powiedzieć, że zawsze ludzie dzielili świat
społeczny na swoich i obcych, na nas zdrowych i was chorych, ale to,
co było normą historycznie i kulturowo się zmieniało. Zatem w
starożytnej Grecji zdziwienie mógł budzić – oczywiście w
określonym czasie i miejscu – Sokrates, „gorsząc
młodzież”, ale dzisiaj uznaje się go za uosobienie
racjonalności. Dzisiaj w naszej kulturze nie wierzyć w religijnych
bogów jest czymś normalnym, ale kiedyś mogło to uchodzić za
przejaw dziwaczności. Oczywiście nie proponuję to naiwnego
spojrzenia, że chodzi tylko o odmienność kulturową. Zawsze za tym
ukryta jest polityka i ekonomia, to, co Foucault nazywa
urządzaniem, nadzorowaniem, relacją władzy i
wiedzy, czy w końcu biobolityką. Należy zawsze pamiętać
o politycznym znaczeniu nauczania Sokratesa, które można odczytywać
jako wywrotowe. Ale są przykłady, w których jednak bardziej się
rozchodzi o obyczajowość i kulturę. Božidar
Ježernik
w swojej książce o Bałkanach podaje taki przykład rozmowy
podróżnika z przedstawicielem kultury tureckiej, zdaje się, że z
Bośniakiem, ale mogę tu się mylić. Zwyczajem Turków i tych
ludów, które były pod wpływem ich kultury było „zamyślanie
się” mężczyzn i przesiadywanie w swoistej kontemplacji. Tak
pewnie było do czasów „europeizacji” Turcji na początku XX
wieku. Podróżny zapytał Turka o to zamyślanie, na co ten mu
odpowiedział: „Bo wy Anglicy musicie stale coś robić”. Tu jest
ta różnica kulturowa, różnica w tym co normalne. Zatem nasze
zachowanie, to ciągłe bieganie za czymś, robienie kariery, to
pewien trend kulturowy charakterystycznych dla czasów i pewnie też
klasy społecznej.
Wracając więc do
sformułowanego zagadnienia. Nie wiem czy nastąpiło jakieś
skonstruowanie społeczne fenomenu choroby psychicznej. Może łatwiej
tu myśleć o czymś co łatwiej i częściej określane jest jako
wychodzące poza normy kulturowe – chodzi o psychozy:
schizofreniczne, depresyjne, organiczne. Inne zaburzenia – we
współczesnym znaczeniu tego pojęcia, w naszym kręgu kulturowym –
nerwice, zaburzenia osobowości, perwersje, są bardziej podatne w
definiowaniu na zmiany kulturowe. Trudniej je też określić mianem
chorób, bo tam jeszcze bardziej płynna jest różnica między
zdrowiem a zaburzeniem tego zdrowia, no i często nie ma degradacji
fizycznej, somatycznej, fizjologicznej. W psychozach właściwie
zawsze jakaś jest. To właśnie, ta komponenta somatyczna, fizyczna,
powoduje, że łatwiej te fenomeny nazwać chorobami. I znowu,
wracając do głównej myśli, wydaje mi się, że to konstruowanie
choroby w społeczeństwie jest procesem ciągłym, i w swoich
rozwiązaniach powtarzalnym, ale z różnymi akcentami. To są te
uniwersalia ludzkiego myślenia. W tym sensie od starożytności się
nie wiele zmieniło. Sposoby myślenia są wciąż takie same, tylko
akcenty są inaczej rozłożone. Nie chcę tu dyskutować z tym co na
temat choroby psychicznej napisał i powiedział Foucault, jego
analizy historyczne i społeczne są przekonywujące, ale myślę, że
nie wystarczające. Jego krytycy wskazują na pewną etnocentryczność
badania, że ograniczył się do Europy Zachodniej, w dużej mierze
do Francji. Nie pisał raczej o Europie Wschodniej. Poza tym opisał
ewolucję i zmianę podejścia mieszczańskiego, grup
intelektualistów i rządzących do szaleństwa, a nie ogółu
społeczeństwa. Pewne grupy nie zmieniają tak szybko swojego
myślenia. Raczej powiedziałbym, że szaleństwo, choroba
psychiczna, jak i inne zjawiska opracowane przez kulturę, mają
dwojaką naturę – mogą być „święte” albo
„grzeszne”. Chwali się starożytnych, Hipokratesa,
Galena, Areteusza, że starali się naukowo opisywać
szaleństwo. No tak, ale był jeszcze dyskurs religii, który
widziała w zaburzeniach psychicznych oddziaływanie sił boskich,
duchowych, i praktyka życia zwykłego człowieka, w przeciętnym
gospodarstwie, który szaleńca się bał. Średniowiecze, 1000 lat
historii, to zarówno mrok inkwizycji – choć to raczej schyłek
średniowiecza, polityka wykluczenia - to te praktyki wyrzucania
szaleńców i odmieńców z miast, ale to również humanizm medycyny
arabskiej i jej pierwsze próby instytucjonalnej pomocy osobom
szalonym. To też rodząca się pod wpływem kultury starożytnej,
poprzez świat bizantyjski i arabski medycyna europejska, to historia
słynnej szkoły z Salerno, której korzenie sięgają bodaj XI
wieku, to renesans „kobiecy” XII wieku i działanie takich
postaci jak Hildegarda z Bingen, która – wydaje mi się –
mogłaby kilka wieków później spłonąć za swoje poglądy.
Później też tak było, że różne siły działały na recepcję i
definiowanie szaleństwa. Przecież to wytworem Rozumu są zarówno
azyle psychiatryczne, jak i późniejsze szpitale; zarówno tortury i
dyscyplinowanie ciała, jak też terapia moralna. W służbie „nauki”
dopuszczano się do znęcania nad ciałem chorego. Podobnie dzisiaj w
tym samym porządku myślenia propaguje się humanistyczne,
empatyczne podejście do chorych. W tym samym czasie kiedy kwitnie
nauka, kiedy tworzą się podwaliny medycyny, płoną stosy - a na
tych stosach ofiary polityczne na równi z szalonymi (co powtórzy
się podczas Holocaustu, kiedy niemieccy psychiatrzy wyślą do gazu
chorych i politycznych przeciwników, jak też w ZSRR, kiedy
psychiatrzy sowieccy będą leczyć schizofrenię bezobjawową).
Rozum w tym samym czasie funkcjonuje tu jako rozum naukowy – w
różnych odsłonach, ale też rozum religijny. A należy jeszcze
pamiętać, że figura Boga i dociekania teologiczne były ważnym
aspektem myśli naukowej. Świetnym przykładem jest tu Kartezjusz
czy Leibniz. Jest jednak jeszcze świat wsi, świat rolników,
tych dla których życie miasta jest czymś obcym. Tam podejście do
szaleństwa jest znowu nieco inne. Z jednej strony szaleńcy,
dziwacy, upośledzeni, są ze wsi wyrzucani – łamią porządek
wspólnoty, albo są izolowani, prawie jak Kaspar Hauser - w domowych
celach, albo się w ten porządek wpasowują jak jurodiwy, jak
głupek wioskowy, jak dziad wędrowny – nabierają wtedy
liminalnego charakteru, żyją na pograniczu społeczeństwa,
między światem żywych a umarłych, ludzkim, a boskim; to postaci,
których można się bać, można wyśmiewać, ale też trzeba
nakarmić, czasem wysłuchać, czasem poprosić o radę albo
uczestnictwo w ważnym wydarzeniu rodzinnym.
I tu podjąłem te różne
wątki historyczne, polityczne, religijne. Ale podstawą tego jest
stosunek człowieka do inności. Od Freuda
do Žižka,
albo właściwie od Ludwiga Feuerbacha do Žižka,
opisuje się mechanizmy eksterioryzacji treści psychicznych:
alienacji i projekcji. Wybitny psychoanalityk brytyjski
Wilfried Bion opisał, że w każdym człowieku, w jego
osobowości tkwi część psychotyczna i niepsychotyczna. Każdy
człowiek podskórnie boi się bycia w stanie psychotycznym (tak jak
go opisała Melania Klein i Bion). Podobnie pisali o
tym Jung i Kępński (obaj też doznali epizodu
psychotycznego). Dlatego można powiedzieć, że proces opracowania
szaleństwa jest nieskończony, dzieje się ciągle, na poziomie
każdego człowieka i jego lęku przed własnym szaleństwem. Pewne
kulturowe i społeczne trendy mogą wspierać jakieś tam widzenie
tego szaleństwa i jakieś radzenie sobie z nim. Tak dzieje się
indywidualnie: bardziej lub mniej świadomie dokonuje się projekcji
na innego. Tak dzieje się też społecznie, to opisywano w analizach
nazizmu, robili to np. Wilhelm Reich, Erich Fromm; o
tym pisała Hanna Segal odnoszą się do Zimnej Wojny i Wojny
w Zatoce Perskiej, barwnie to też opisywał Žižek
w kontekście wojny na Bałkanach w latach 90-tych XX wieku. Innym,
odbiorcą tego, co wyprojektowane może być zatem chory psychicznie,
Żyd, komunista, Arab, przyjezdny, Serb/Bośniak/Chorwat – jak
mawia za Lacanem Žižek:
chodzi o lęk przed tym, że inny zabierze naszą/moją rozkosz.
Należy jednak pamiętać,
że zawsze te społeczne procesy, te indywidualne projekcje uwikłane
są w politykę. Należy pamiętać, że decyzja nazistów o
zniszczeniu Żydów, komunistów i chorych psychicznie, miała aspekt
i ekonomiczny i polityczny. Chodzi więc jeszcze zawsze o ekonomię
polityczną i biopolitykę. Również dzisiaj stoimy przed tym
problemem.
|
fot.autora, prawa zastrzeżone |
2.
Choroba psychiczna/zaburzenie psychiczne dzisiaj: ujęcia i
wątpliwości.
Już w tak sformułowanym
zagadnieniu rysuje się jedna z poważnych trudności i kontrowersji:
czy mówimy o chorobie, czy o zaburzeniach? Powstaje pytanie, czy
zaburzenia to dokładnie to samo, co choroba? Jeśli tak, to czy w
takim razie do jednego worka można włożyć psychozy i np.
zaburzenia osobowości? Jeżeli natomiast nie, to pozostaje pytanie o
definicje różnicujące: co odróżnia chorobę od zaburzenia?
Obawiam się, że medycyna, psychologia i psychiatria nie posiadają
jednoznacznych odpowiedzi na żadne z tych pytań. Zagadnienie, o
które tu chodzi to zagadnienie nozografii, czy inaczej mówiąc,
psychopatologii. Oczywiście są tu skrajne podejścia. Jedno z nich,
to psychiatryczny nihilizm reprezentowany przez Thomasa Szasza -
guru antypsychiatrii, który twierdzi, że choroby psychicznej nie
ma, że to tylko wymysł polityczny. Druga skrajność to mnożenie
bytów psychopatologicznych prowadzące do zawarcia w klasyfikacji
chorób i zaburzeń psychicznych coraz większej liczby różnych
zachowań ludzkich. Ta druga skrajność prowadzi do czegoś, co
można nazwać psychiatryzacją, a w konsekwencji –
medykalizacją życia, społeczeństwa itp. I tutaj jest
również ten motyw związany z ekonomią i biopolityką! Jeżeli
odwołać się do historii nomografii psychiatrycznej, to można
zobaczyć geometryczny przyrost kategorii zaburzeń uznawanych przez
psychiatrię, czego najbardziej dobitnym przykładem jest rozrastanie
się kolejnych edycji podręcznika APA, tj. DSM. U zarania badań nad
klasyfikacją psychiatryczną (która swoją drogą zawsze była
czuła na zmiany społeczno – historyczne) tych jednostek
chorobowych nie było tak wiele. W pierwszej połowie XX wieku,
wyróżniano kilka grup zaburzeń, czego wyrazem są choćby kolejne
tytuły książek Antoniego Kępińskiego: schizofrenie, melancholia,
nerwice, psychopatie (czyli zaburzenia osobowości). To podstawowe
jednostki. Ich wyróżnienie, a obok nich również zaburzeń
psychosomatycznych, organicznych, perwersji, wpisuje się też w
dominację, w psychiatrii myślenia psychoanalitycznego. To myślenie
odwołuje się do konkretnej wizji człowieka, do wizji choroby i
patologii, a przede wszystkim do koncepcji ciągłości między normą
a patologią. Ta wizja została wyrażona w tytule jednej z książek
Freuda: psychopatologia życia codziennego. Chodzi o to, że
fenomeny psychopatologiczne, fenomeny życia nieświadomego łączą
zdrowych z chorymi: wszyscy mają nieświadome. To jedno z
najważniejszych dokonań Frueda: uznanie normalności życia
nieświadomego. W XIX wieku psychiatria nawet jak doceniała fakt
istnienia tego, co nieświadome, traktowała to życie jako coś
patologicznego. To, czego dokonał Freud i psychoanaliza, to
zbliżenie Rozumu z Nierozumem. Sugeruje to w końcowych częściach
swojej Historii Szaleństwa Foucault. Ta dominacja
psychoanalizy mimo pewnych negatywnych konsekwencji prowadziła
jednak do tego, żeby przede wszystkim badać wewnętrzny świat
przeżyć chorego, nadać im sens, próbować je zrozumieć.
Psychoanaliza pokazywała, że to, co było postrzegane jako obłęd,
fenomeny Nierozumu, można zrozumieć, że nie jest to właśnie
zupełne szaleństwo! Tak powstała psychoterapia. W drugiej połowie
XX wieku psychiatria biomedyczna dzięki wynalezieniu leków
psychotropowych nabrała wiatru w skrzydła. Pomimo słusznej
krytyki, z jaką spotkały się ahistoryczne poglądy na istotę
nauki, pozytywizmu logicznego, czy nawet falsyfikacjonizmu w kulturze
zagościł na dobre obraz nauki, jako czegoś co opiera się na
faktach. Te fakty, wbrew ostrzeżeniom filozofów, często traktuje
się jako coś, co ma być czysto obserwacyjne, odteortyzowane. To
nie możliwe, o tym mówi słynna teza Duhema – Quine’a,
teza o wysycenie teoretycznym nauki. Obecnie dominuje coś, co można
nazwać fetyszyzmem faktu naukowego. Zatem od wszystkiego
domaga się oparcia o dowody „naukowe” tzn. „czyste” dane
obserwacyjne. Wynikiem tego jest behawioryzm w psychologii i
zachowaniowa i pozornie ateoretyczna psychopatologia
DSM. Takie myślenie prowadzi do tworzenia zaburzeń w oparciu o
symptomy, bądź ich zespoły, czyli syndromy. To z kolei prowadzi do
mnożenia bytów psychopatologicznych. I tak np. okazuje się, że
objaw depresji, depresyjność, smutek może stać się od razu
samodzielną chorobą. Oczywiście banalizuję tutaj, ale ta
psychopatologia abstrahując od etiopatogenezy po prostu nie rozumie
istoty tych objawów. Więc jeśli psychiatra ma lek na smutek –
antydepresant, to z automatu przepisuje go zarówno w depresji
dużej, melancholii, jak i dystymii, która może być depresyjnością
w przebiegu nerwicy lub zaburzeń osobowości, czy w przebiegu
żałoby, która jest zwyczajną reakcją na utratę kogoś ważnego.
Chodzi więc o to, że zaczyna się leczyć coś, czego leczyć nie
trzeba, jak np. żałoby. Albo co powinno się leczyć inaczej.
Smutek, depresyjność w przebiegu nerwicy jest czymś zwyczajnym,
ale powodowane jest konfliktową strukturą charakteru. To oczywiście
myślenie psychoanalityczne. Ale to myślenie wskazuje, że leczenie
powinno polegać na rozmowie. Chodzi o zbadanie dlaczego ktoś jest
smutny, i jaką ten smutek odgrywa rolę? Do tego potrzebne jest
myślenie, a nie diagnozowanie psychiatryczne. Psychiatra może
wyciągnąć swój podręcznik, odszukać odpowiednie kategorie i
podać lek. Sami psychiatrzy często podkreślają, że ten sam
„przypadek”, te same objawy mogą opisać przy pomocy kilku co
najmniej jednostek chorobowych. To oczywiście tworzy sytuację kiedy
nie leczy się przyczyn, tylko znosi objawy. Tak, jak w łykaniu
tabletek na ból głowy. To prowadzi znowu do medykalizacji i
psychiatryzacji życia. Ginie wówczas różnica pomiędzy normą a
patologią, i nawet codzienne picie kawy okazuje się schorzeniem
psychiatrycznym. I chodzi tu o coś innego niż w przypadku
traktowania normy i patologii, jako czegoś ciągłego w
psychoanalizie. Freud pokazał, że wszyscy doświadczają
nieświadomego, i przez to miewają tzw. objawy (czyli
symbolicznie opracowane nieświadome konflikty) – i można o tym
rozmawiać! Dyskurs psychiatryczny znosząc różnicę między
zdrowiem i patologią mówi: twoje zachowanie jest chore, odbiega
od normy, trzeba je leczyć, mamy dla ciebie pigułki. Dlatego
psychiatria może się stać polem dla gry ekonomicznej i politycznej
koncernów farmaceutycznych, co zapewne dzieje się już teraz.
Stawką wówczas przestaje być zdrowie i zadowolenie z życia
pacjenta, a zaczyna być zysk ekonomiczny. Mechanizmem jest tu, i
niebezpieczeństwem zarazem – uzależnienie. Dobrze pokazuje to
historia używania i zapisywania ludziom choćby benzodiazepin.
|
fot.autora, prawa zastrzeżone |
3.
Dlaczego warto traktować chorobę/zaburzenie psychiczne w
kategoriach konstruktu społecznego (zarówno w kontekście
teoretycznym jak i praktycznym związanym z leczeniem, terapią).
Myślę, że na pewno nie
można traktować choroby jedynie jako konstruktu społecznego. Warto
natomiast oczywiście brać pod uwagę to, jak fenomeny
psychopatologii są rozumiane w danej kulturze. I ma to oczywiście
różne funkcje. Przede wszystkim to, co jest dziwacznością
zachowania w „naszej” kulturze, może być normą w innej
kulturze i innym czasie historycznym. Co oczywiście nie zmienia
faktu, że i takie historyczne, kontekstualne myślenie ma
ograniczenia. Jeśli tłumi się nadmiernie seksualność, bo taka
jest kultura, to i tak może powstać zaburzenie, bo seksualność
przynależy biologii człowieka. To przypadek histerii. Z drugiej
strony, jeśli kobieta chce wybrać męża, zdjąć z głowy zawój,
a w danej kulturze jest to nienormalne i nawet karane, bo wychodzi
poza prawo zwyczajowe, czy religijne, czy to jest patologia? Raczej
nie! Zatem jeśli psychiatra w ZSRR wierzył, że buntowanie się
przeciwko systemowi jest chorobą, to był ślepy na uwarunkowania
społeczno – polityczne. Taki bunt może być chorobą, ale jeśli
towarzyszy mu wiele innych objawów: odmienności, dziwność, objawy
takie jak halucynacje czy otępienie, itp. Stawianie diagnozy musi
zatem brać pod uwagę dwie sprawy: to, jakie w danej kulturze
zachowania są dziwaczne, a jakie nie; i druga rzecz – czy to, że
w naszej kulturze dane zachowanie jest dziwaczne świadczy o
patologii człowieka czy systemu. I świetnym tego przykładem jest
pracoholizm. Wydaje się, że jest to szaleństwo, ale obecnie w
Polsce, w grupie młodych osób, z wykształceniem wyższym, głównie
w dużych miastach, to norma, a nawet powód do dumy: praca po 14
godzi, rozłąki z rodziną z powodu delegacji, czy tłumaczenie wagą
pracy zostawienie dziecka na wiele godzin zamkniętego w samochodzie
– dla mnie to zaburzone zachowania, może nie koniecznie choroba;
dla kogoś innego to może być norma – w jednej i tej samej
kulturze! To moment kiedy na diagnozę i w ogóle terapię oddziałują
czynniki polityczne i realia ekonomiczne. Należy pamiętać, że w
XIX wieku małe dzieci pracowały w kopalniach po 12 godzin dziennie,
i to uważano za normalne! Zatem nie można abstrahować od kontekstu
społecznego, ale tylko pewna świadomość historyczno – społeczna
może pomóc w rozpoznanie znaczenia danego zachowania, czy objawu.
Nie można jednak abstrahować od biologii! Nie można negować
istnienia psychoz, uzależnień substancjalnych, czy niekorzystnego
wpływu tłumienia popędów. Kultura ma podwójne znaczenie w
kontekście zjawisk psychopatologii. Pisał o tym pięknie Freud.
Jest ona źródłem stłumień, zahamowań, cierpienia, ale też
pozwala regulować agresję. To właśnie kultura powoduje, że
jeżeli mój sąsiad potrzebuje pieniędzy, to nie przyjdzie do mnie
i mi ich nie zabierze. Raczej pójdzie do pracy! To ten pozytywny
aspekt. Ale kultura może też powodować, że ludzi wysyła się do
obozów koncentracyjnych. Pisał o tym Terry Eagleton: w byłej
Jugosławii kulturą było coś, za co zabijano. Bycie Serbem, bycie
Bośniakiem, to była różnica kultury, i za to można było zginąć.
To też kultura, w swojej destrukcyjnej odsłonie. Ale też, jak
pisał Freud, to kultura chroni nas przed współczesnymi Dżingis -
Chanami i daje możliwości sublimacji naszej energii psychicznej.
Zatem kultura może wprowadzać rozmowę z chorym, humanizować
terapię, ale za chwilę, ta sama kultura – inne w niej siły i
nurty – mogą powracać do kaftanów bezpieczeństwa, chemicznych
tym razem. Jest mi źle – wezmę pigułkę. To o tym
przecież traktowały antyutopie. O tym pisał Aldous Huxley,
o tym pisał Orwell; w jego Roku 1984 wszyscy piją
dżin zwycięstwa – tym się otumaniają. My mamy Prozac! To
wizja świata z książki Łowca Androidów Philipa Dicka,
gdzie ludzie ustawiają sobie na odpowiedniej maszynie nastrój na
cały dzień, a jednak klimat całej ich rzeczywistości jest
nieznośnie ponury i przygnębiający. Z tego właśnie trzeba sobie
zdawać sprawę w każdej terapii – psychoterapii i farmakoterapii.
gabinet.imago@gmail.com
Zapraszam również na stronę
|
fot.autora, prawa zastrzeżone |