wtorek, 1 lipca 2014

Choroba psychiczna a społeczeństwo

W ostatnim czasie zostałem zaproszony na spotkanie odbywające się w ramach festiwalu SURVIVAL, który miał miejsce we Wrocławiu. Poproszono mnie, abym wziął udział w dyskusji, która miała odbyć się w jego ramach. Rozmowa miała dotyczyć choroby psychicznej definiowanej jako zjawisko społeczne. Przygotowując się do dyskusji postanowiłem spisać pewne refleksje, które są jednocześnie odpowiedzią na trzy bardziej szczegółowe zagadnienia postawione przez moderatora rozmowy. Prezentowany tutaj tekst nie jest zapisem wypowiedzi wygłoszonej w ramach festiwalu, a nawet w wielu miejscach pewnie różni się od treści poruszanych podczas spotkania. Niemniej jednak pewne idee pozostają wspólne.

fot.autora, prawa zastrzeżone

1. Geneza i znaczenie społecznego skonstruowania choroby psychicznej (Na czym to skonstruowanie polegało? Czemu służyło? Jakie przyniosło skutki?).

W samym tym sformułowaniu zawiera się kilka pojęć, terminów bardzo niejasnych. Jeśli mamy mówić o tych pojęciach, to warto je choć trochę zdefiniować, co i tak nie pozwoli nam na wyjście z niepewności, bo każda z tych definicji, które można tu zaproponować będzie jakoś niepełna i problematyczna. Po pierwsze więc zapytać można o to skonstruowanie społeczne, co to oznacza, w jakim sensie o nim mowa itp.? No i druga sprawa: to co zostaje tu opracowane? Co to jest choroba i co to jest choroba psychiczna? Oczywiście cała ta dyskusja jest o tym, więc lepiej zapytać – co tutaj mówiąc rozumiem używając tych terminów?

I tu od razu pojawia się problem: jak zdefiniować chorobę? Definicja negatywna, apofatyczna nic tu nie wnosi: tzn., że choroba to brak zdrowia; bo czym jest zdrowie? Brakiem choroby? To klasyczne circulum vitiosus. To można inaczej, idąc za wskazówkami WHO: „Zdrowie jest stanem pełnego dobrego samopoczucia (dobrostanu) fizycznego, psychicznego i społecznego, a nie tylko nieobecnością choroby czy niedomagania. Choroba jest takim stanem organizmu, kiedy to czujemy się źle, a owego złego samopoczucia nie można jednak powiązać z krótkotrwałym, przejściowym uwarunkowaniem psychologicznym lub bytowym, lecz z dolegliwościami wywołanymi przez zmiany strukturalne lub zmienioną czynność organizmu. Przez dolegliwości rozumiemy przy tym doznania, które są przejawem nieprawidłowych zmian struktury organizmu lub zaburzeń regulacji funkcji narządów.”

To pewnie bardzo problematyczne określenia, ale są pewnym drogowskazem. Ważny tu jest aspekt subiektywny: doznawane cierpienie, brak dobrostanu. To przecież decyduje, że pacjent jest pacjentem, to znaczy osobą cierpiącą. No i druga sprawa, czynnik „obiektywny” jakaś zmiana strukturalna albo funkcjonalna, która powoduje to cierpienie. Można powiedzieć, że medycyna próbuje znaleźć te czynniki zmiany i je zmienić – uleczyć. Czasem błędnie je rozumie, ale jest raczej skuteczna, przynajmniej w ostatnich stu latach. Przy takiej definicji choroby, to oczywiście wszystkie zaburzenia psychiczne, jak je teraz rozumiemy, byłyby chorobami, ze względu na potencjalne cierpienie – ale wówczas o tym czy ktoś jest chory decydowałby sam chory: przeżywam cierpienie, czuję się chory, to jestem chory. To w pewnym stopniu poprawna myśl, ale też rodząca pewne trudności. Gorzej jednak z określeniem patogenezy, etiopatogenezy. W zaburzeniach psychicznych najczęściej nie znamy „twardych”, biochemicznych, jednoznacznych przyczyn, albo konkretnych zmian struktury i funkcji mózgu. Łatwiej o to w neurologii: jakaś dolegliwość, zmiana powoduje powikłania psychiczne. W psychologii zdani jesteśmy na spekulatywne hipotezy i teorie. A na psychologię zdani jesteśmy bo medycyna tu wciąż nie wystarcza. W tym sensie można powiedzieć, że od czasów Freuda niekoniecznie dużo się zmieniło.

Pozostają nam więc teorie psychologiczne i poczucie choroby pacjentów, no może jeszcze poczucie choroby u kogoś żywione przez otoczenie – np. lekarzy. To jednak niebezpieczna ścieżka, historia to pokazała. Wiemy też, dzięki antropologii i etnologii, iż poczucie, że jest ze mną coś nie tak, czyli subiektywne cierpienie, jest określane przez kulturę, historię, zmiany społeczne. Zatem norma, bo do normy zarówno lekarz jak i pacjent muszą się odwołać, jest zależna od kultury. Zresztą nawet w medycynie są od dawna problemy z określeniem co jest normą; pisał o tym już Comte, a bardziej współcześnie w znanej pozycji Normalne i patologiczne Georges Canguilhem.

Idąc tym tropem kultury, posiłkując się też myśleniem antropologicznym, strukturalnym, powiedziałbym, że są pewne formy myślenia niezmienne, takie uniwersalia psychologiczne i kulturowe, oraz zmienne treści, które mogą te formy wypełnić. Z takiego ujęcia wypływa odpowiedź na zadane pytanie. Jestem zatem przekonany, że w pewnym sensie nie ma postępu w myśleniu ludzi – to wniosek antropologii strukturalnej i etnopsychoanalizy. Człowiek zawsze, w każdej kulturze i w każdej epoce skazany jest na pewne formy myślenia, nazwijmy je magiczno – religijne, oraz na posługiwanie się określonymi mechanizmami myślenia: projekcją, wyparciem, tłumieniem, sublimacją etc. To oczywiście rodzaj redukcjonizmu psychologicznego w opisie człowieczeństwa, ale moje myślenie o tym wypływa z tego, co o społeczeństwu i kulturze pisali Freud, Bettelheim, Roheim, Fromm, Segal i pewnie inni jeszcze analitycy. Co ciekawe, podobne uwagi czynił też papież polskiej psychiatrii, Antoni Kępiński. Tylko Kępiński ukrywał się trochę za maską ateoretyczności, formułował wnioski ze stanowiska swoistego kępinizmu, a nie z dużej teorii, jak np. teoria psychoanalizy. Choć Kępiński znał bardzo dobrze ustalenia różnych teorii, również psychoanalizy. I to jest ten wątek formalny. Treściowo jednak myślenie ludzkie się zmienia. Można więc powiedzieć, że zawsze ludzie dzielili świat społeczny na swoich i obcych, na nas zdrowych i was chorych, ale to, co było normą historycznie i kulturowo się zmieniało. Zatem w starożytnej Grecji zdziwienie mógł budzić – oczywiście w określonym czasie i miejscu – Sokrates, „gorsząc młodzież”, ale dzisiaj uznaje się go za uosobienie racjonalności. Dzisiaj w naszej kulturze nie wierzyć w religijnych bogów jest czymś normalnym, ale kiedyś mogło to uchodzić za przejaw dziwaczności. Oczywiście nie proponuję to naiwnego spojrzenia, że chodzi tylko o odmienność kulturową. Zawsze za tym ukryta jest polityka i ekonomia, to, co Foucault nazywa urządzaniem, nadzorowaniem, relacją władzy i wiedzy, czy w końcu biobolityką. Należy zawsze pamiętać o politycznym znaczeniu nauczania Sokratesa, które można odczytywać jako wywrotowe. Ale są przykłady, w których jednak bardziej się rozchodzi o obyczajowość i kulturę. Božidar Ježernik w swojej książce o Bałkanach podaje taki przykład rozmowy podróżnika z przedstawicielem kultury tureckiej, zdaje się, że z Bośniakiem, ale mogę tu się mylić. Zwyczajem Turków i tych ludów, które były pod wpływem ich kultury było „zamyślanie się” mężczyzn i przesiadywanie w swoistej kontemplacji. Tak pewnie było do czasów „europeizacji” Turcji na początku XX wieku. Podróżny zapytał Turka o to zamyślanie, na co ten mu odpowiedział: „Bo wy Anglicy musicie stale coś robić”. Tu jest ta różnica kulturowa, różnica w tym co normalne. Zatem nasze zachowanie, to ciągłe bieganie za czymś, robienie kariery, to pewien trend kulturowy charakterystycznych dla czasów i pewnie też klasy społecznej.

Wracając więc do sformułowanego zagadnienia. Nie wiem czy nastąpiło jakieś skonstruowanie społeczne fenomenu choroby psychicznej. Może łatwiej tu myśleć o czymś co łatwiej i częściej określane jest jako wychodzące poza normy kulturowe – chodzi o psychozy: schizofreniczne, depresyjne, organiczne. Inne zaburzenia – we współczesnym znaczeniu tego pojęcia, w naszym kręgu kulturowym – nerwice, zaburzenia osobowości, perwersje, są bardziej podatne w definiowaniu na zmiany kulturowe. Trudniej je też określić mianem chorób, bo tam jeszcze bardziej płynna jest różnica między zdrowiem a zaburzeniem tego zdrowia, no i często nie ma degradacji fizycznej, somatycznej, fizjologicznej. W psychozach właściwie zawsze jakaś jest. To właśnie, ta komponenta somatyczna, fizyczna, powoduje, że łatwiej te fenomeny nazwać chorobami. I znowu, wracając do głównej myśli, wydaje mi się, że to konstruowanie choroby w społeczeństwie jest procesem ciągłym, i w swoich rozwiązaniach powtarzalnym, ale z różnymi akcentami. To są te uniwersalia ludzkiego myślenia. W tym sensie od starożytności się nie wiele zmieniło. Sposoby myślenia są wciąż takie same, tylko akcenty są inaczej rozłożone. Nie chcę tu dyskutować z tym co na temat choroby psychicznej napisał i powiedział Foucault, jego analizy historyczne i społeczne są przekonywujące, ale myślę, że nie wystarczające. Jego krytycy wskazują na pewną etnocentryczność badania, że ograniczył się do Europy Zachodniej, w dużej mierze do Francji. Nie pisał raczej o Europie Wschodniej. Poza tym opisał ewolucję i zmianę podejścia mieszczańskiego, grup intelektualistów i rządzących do szaleństwa, a nie ogółu społeczeństwa. Pewne grupy nie zmieniają tak szybko swojego myślenia. Raczej powiedziałbym, że szaleństwo, choroba psychiczna, jak i inne zjawiska opracowane przez kulturę, mają dwojaką naturę – mogą być „święte” albo „grzeszne”. Chwali się starożytnych, Hipokratesa, Galena, Areteusza, że starali się naukowo opisywać szaleństwo. No tak, ale był jeszcze dyskurs religii, który widziała w zaburzeniach psychicznych oddziaływanie sił boskich, duchowych, i praktyka życia zwykłego człowieka, w przeciętnym gospodarstwie, który szaleńca się bał. Średniowiecze, 1000 lat historii, to zarówno mrok inkwizycji – choć to raczej schyłek średniowiecza, polityka wykluczenia - to te praktyki wyrzucania szaleńców i odmieńców z miast, ale to również humanizm medycyny arabskiej i jej pierwsze próby instytucjonalnej pomocy osobom szalonym. To też rodząca się pod wpływem kultury starożytnej, poprzez świat bizantyjski i arabski medycyna europejska, to historia słynnej szkoły z Salerno, której korzenie sięgają bodaj XI wieku, to renesans „kobiecy” XII wieku i działanie takich postaci jak Hildegarda z Bingen, która – wydaje mi się – mogłaby kilka wieków później spłonąć za swoje poglądy. Później też tak było, że różne siły działały na recepcję i definiowanie szaleństwa. Przecież to wytworem Rozumu są zarówno azyle psychiatryczne, jak i późniejsze szpitale; zarówno tortury i dyscyplinowanie ciała, jak też terapia moralna. W służbie „nauki” dopuszczano się do znęcania nad ciałem chorego. Podobnie dzisiaj w tym samym porządku myślenia propaguje się humanistyczne, empatyczne podejście do chorych. W tym samym czasie kiedy kwitnie nauka, kiedy tworzą się podwaliny medycyny, płoną stosy - a na tych stosach ofiary polityczne na równi z szalonymi (co powtórzy się podczas Holocaustu, kiedy niemieccy psychiatrzy wyślą do gazu chorych i politycznych przeciwników, jak też w ZSRR, kiedy psychiatrzy sowieccy będą leczyć schizofrenię bezobjawową). Rozum w tym samym czasie funkcjonuje tu jako rozum naukowy – w różnych odsłonach, ale też rozum religijny. A należy jeszcze pamiętać, że figura Boga i dociekania teologiczne były ważnym aspektem myśli naukowej. Świetnym przykładem jest tu Kartezjusz czy Leibniz. Jest jednak jeszcze świat wsi, świat rolników, tych dla których życie miasta jest czymś obcym. Tam podejście do szaleństwa jest znowu nieco inne. Z jednej strony szaleńcy, dziwacy, upośledzeni, są ze wsi wyrzucani – łamią porządek wspólnoty, albo są izolowani, prawie jak Kaspar Hauser - w domowych celach, albo się w ten porządek wpasowują jak jurodiwy, jak głupek wioskowy, jak dziad wędrowny – nabierają wtedy liminalnego charakteru, żyją na pograniczu społeczeństwa, między światem żywych a umarłych, ludzkim, a boskim; to postaci, których można się bać, można wyśmiewać, ale też trzeba nakarmić, czasem wysłuchać, czasem poprosić o radę albo uczestnictwo w ważnym wydarzeniu rodzinnym.

I tu podjąłem te różne wątki historyczne, polityczne, religijne. Ale podstawą tego jest stosunek człowieka do inności. Od Freuda do Žižka, albo właściwie od Ludwiga Feuerbacha do Žižka, opisuje się mechanizmy eksterioryzacji treści psychicznych: alienacji i projekcji. Wybitny psychoanalityk brytyjski Wilfried Bion opisał, że w każdym człowieku, w jego osobowości tkwi część psychotyczna i niepsychotyczna. Każdy człowiek podskórnie boi się bycia w stanie psychotycznym (tak jak go opisała Melania Klein i Bion). Podobnie pisali o tym Jung i Kępński (obaj też doznali epizodu psychotycznego). Dlatego można powiedzieć, że proces opracowania szaleństwa jest nieskończony, dzieje się ciągle, na poziomie każdego człowieka i jego lęku przed własnym szaleństwem. Pewne kulturowe i społeczne trendy mogą wspierać jakieś tam widzenie tego szaleństwa i jakieś radzenie sobie z nim. Tak dzieje się indywidualnie: bardziej lub mniej świadomie dokonuje się projekcji na innego. Tak dzieje się też społecznie, to opisywano w analizach nazizmu, robili to np. Wilhelm Reich, Erich Fromm; o tym pisała Hanna Segal odnoszą się do Zimnej Wojny i Wojny w Zatoce Perskiej, barwnie to też opisywał Žižek w kontekście wojny na Bałkanach w latach 90-tych XX wieku. Innym, odbiorcą tego, co wyprojektowane może być zatem chory psychicznie, Żyd, komunista, Arab, przyjezdny, Serb/Bośniak/Chorwat – jak mawia za Lacanem Žižek: chodzi o lęk przed tym, że inny zabierze naszą/moją rozkosz.

Należy jednak pamiętać, że zawsze te społeczne procesy, te indywidualne projekcje uwikłane są w politykę. Należy pamiętać, że decyzja nazistów o zniszczeniu Żydów, komunistów i chorych psychicznie, miała aspekt i ekonomiczny i polityczny. Chodzi więc jeszcze zawsze o ekonomię polityczną i biopolitykę. Również dzisiaj stoimy przed tym problemem.

fot.autora, prawa zastrzeżone


2. Choroba psychiczna/zaburzenie psychiczne dzisiaj: ujęcia i wątpliwości.

Już w tak sformułowanym zagadnieniu rysuje się jedna z poważnych trudności i kontrowersji: czy mówimy o chorobie, czy o zaburzeniach? Powstaje pytanie, czy zaburzenia to dokładnie to samo, co choroba? Jeśli tak, to czy w takim razie do jednego worka można włożyć psychozy i np. zaburzenia osobowości? Jeżeli natomiast nie, to pozostaje pytanie o definicje różnicujące: co odróżnia chorobę od zaburzenia? Obawiam się, że medycyna, psychologia i psychiatria nie posiadają jednoznacznych odpowiedzi na żadne z tych pytań. Zagadnienie, o które tu chodzi to zagadnienie nozografii, czy inaczej mówiąc, psychopatologii. Oczywiście są tu skrajne podejścia. Jedno z nich, to psychiatryczny nihilizm reprezentowany przez Thomasa Szasza - guru antypsychiatrii, który twierdzi, że choroby psychicznej nie ma, że to tylko wymysł polityczny. Druga skrajność to mnożenie bytów psychopatologicznych prowadzące do zawarcia w klasyfikacji chorób i zaburzeń psychicznych coraz większej liczby różnych zachowań ludzkich. Ta druga skrajność prowadzi do czegoś, co można nazwać psychiatryzacją, a w konsekwencji – medykalizacją życia, społeczeństwa itp. I tutaj jest również ten motyw związany z ekonomią i biopolityką! Jeżeli odwołać się do historii nomografii psychiatrycznej, to można zobaczyć geometryczny przyrost kategorii zaburzeń uznawanych przez psychiatrię, czego najbardziej dobitnym przykładem jest rozrastanie się kolejnych edycji podręcznika APA, tj. DSM. U zarania badań nad klasyfikacją psychiatryczną (która swoją drogą zawsze była czuła na zmiany społeczno – historyczne) tych jednostek chorobowych nie było tak wiele. W pierwszej połowie XX wieku, wyróżniano kilka grup zaburzeń, czego wyrazem są choćby kolejne tytuły książek Antoniego Kępińskiego: schizofrenie, melancholia, nerwice, psychopatie (czyli zaburzenia osobowości). To podstawowe jednostki. Ich wyróżnienie, a obok nich również zaburzeń psychosomatycznych, organicznych, perwersji, wpisuje się też w dominację, w psychiatrii myślenia psychoanalitycznego. To myślenie odwołuje się do konkretnej wizji człowieka, do wizji choroby i patologii, a przede wszystkim do koncepcji ciągłości między normą a patologią. Ta wizja została wyrażona w tytule jednej z książek Freuda: psychopatologia życia codziennego. Chodzi o to, że fenomeny psychopatologiczne, fenomeny życia nieświadomego łączą zdrowych z chorymi: wszyscy mają nieświadome. To jedno z najważniejszych dokonań Frueda: uznanie normalności życia nieświadomego. W XIX wieku psychiatria nawet jak doceniała fakt istnienia tego, co nieświadome, traktowała to życie jako coś patologicznego. To, czego dokonał Freud i psychoanaliza, to zbliżenie Rozumu z Nierozumem. Sugeruje to w końcowych częściach swojej Historii Szaleństwa Foucault. Ta dominacja psychoanalizy mimo pewnych negatywnych konsekwencji prowadziła jednak do tego, żeby przede wszystkim badać wewnętrzny świat przeżyć chorego, nadać im sens, próbować je zrozumieć. Psychoanaliza pokazywała, że to, co było postrzegane jako obłęd, fenomeny Nierozumu, można zrozumieć, że nie jest to właśnie zupełne szaleństwo! Tak powstała psychoterapia. W drugiej połowie XX wieku psychiatria biomedyczna dzięki wynalezieniu leków psychotropowych nabrała wiatru w skrzydła. Pomimo słusznej krytyki, z jaką spotkały się ahistoryczne poglądy na istotę nauki, pozytywizmu logicznego, czy nawet falsyfikacjonizmu w kulturze zagościł na dobre obraz nauki, jako czegoś co opiera się na faktach. Te fakty, wbrew ostrzeżeniom filozofów, często traktuje się jako coś, co ma być czysto obserwacyjne, odteortyzowane. To nie możliwe, o tym mówi słynna teza Duhema – Quine’a, teza o wysycenie teoretycznym nauki. Obecnie dominuje coś, co można nazwać fetyszyzmem faktu naukowego. Zatem od wszystkiego domaga się oparcia o dowody „naukowe” tzn. „czyste” dane obserwacyjne. Wynikiem tego jest behawioryzm w psychologii i zachowaniowa i pozornie ateoretyczna psychopatologia DSM. Takie myślenie prowadzi do tworzenia zaburzeń w oparciu o symptomy, bądź ich zespoły, czyli syndromy. To z kolei prowadzi do mnożenia bytów psychopatologicznych. I tak np. okazuje się, że objaw depresji, depresyjność, smutek może stać się od razu samodzielną chorobą. Oczywiście banalizuję tutaj, ale ta psychopatologia abstrahując od etiopatogenezy po prostu nie rozumie istoty tych objawów. Więc jeśli psychiatra ma lek na smutek – antydepresant, to z automatu przepisuje go zarówno w depresji dużej, melancholii, jak i dystymii, która może być depresyjnością w przebiegu nerwicy lub zaburzeń osobowości, czy w przebiegu żałoby, która jest zwyczajną reakcją na utratę kogoś ważnego. Chodzi więc o to, że zaczyna się leczyć coś, czego leczyć nie trzeba, jak np. żałoby. Albo co powinno się leczyć inaczej. Smutek, depresyjność w przebiegu nerwicy jest czymś zwyczajnym, ale powodowane jest konfliktową strukturą charakteru. To oczywiście myślenie psychoanalityczne. Ale to myślenie wskazuje, że leczenie powinno polegać na rozmowie. Chodzi o zbadanie dlaczego ktoś jest smutny, i jaką ten smutek odgrywa rolę? Do tego potrzebne jest myślenie, a nie diagnozowanie psychiatryczne. Psychiatra może wyciągnąć swój podręcznik, odszukać odpowiednie kategorie i podać lek. Sami psychiatrzy często podkreślają, że ten sam „przypadek”, te same objawy mogą opisać przy pomocy kilku co najmniej jednostek chorobowych. To oczywiście tworzy sytuację kiedy nie leczy się przyczyn, tylko znosi objawy. Tak, jak w łykaniu tabletek na ból głowy. To prowadzi znowu do medykalizacji i psychiatryzacji życia. Ginie wówczas różnica pomiędzy normą a patologią, i nawet codzienne picie kawy okazuje się schorzeniem psychiatrycznym. I chodzi tu o coś innego niż w przypadku traktowania normy i patologii, jako czegoś ciągłego w psychoanalizie. Freud pokazał, że wszyscy doświadczają nieświadomego, i przez to miewają tzw. objawy (czyli symbolicznie opracowane nieświadome konflikty) – i można o tym rozmawiać! Dyskurs psychiatryczny znosząc różnicę między zdrowiem i patologią mówi: twoje zachowanie jest chore, odbiega od normy, trzeba je leczyć, mamy dla ciebie pigułki. Dlatego psychiatria może się stać polem dla gry ekonomicznej i politycznej koncernów farmaceutycznych, co zapewne dzieje się już teraz. Stawką wówczas przestaje być zdrowie i zadowolenie z życia pacjenta, a zaczyna być zysk ekonomiczny. Mechanizmem jest tu, i niebezpieczeństwem zarazem – uzależnienie. Dobrze pokazuje to historia używania i zapisywania ludziom choćby benzodiazepin.

fot.autora, prawa zastrzeżone


3. Dlaczego warto traktować chorobę/zaburzenie psychiczne w kategoriach konstruktu społecznego (zarówno w kontekście teoretycznym jak i praktycznym związanym z leczeniem, terapią).


Myślę, że na pewno nie można traktować choroby jedynie jako konstruktu społecznego. Warto natomiast oczywiście brać pod uwagę to, jak fenomeny psychopatologii są rozumiane w danej kulturze. I ma to oczywiście różne funkcje. Przede wszystkim to, co jest dziwacznością zachowania w „naszej” kulturze, może być normą w innej kulturze i innym czasie historycznym. Co oczywiście nie zmienia faktu, że i takie historyczne, kontekstualne myślenie ma ograniczenia. Jeśli tłumi się nadmiernie seksualność, bo taka jest kultura, to i tak może powstać zaburzenie, bo seksualność przynależy biologii człowieka. To przypadek histerii. Z drugiej strony, jeśli kobieta chce wybrać męża, zdjąć z głowy zawój, a w danej kulturze jest to nienormalne i nawet karane, bo wychodzi poza prawo zwyczajowe, czy religijne, czy to jest patologia? Raczej nie! Zatem jeśli psychiatra w ZSRR wierzył, że buntowanie się przeciwko systemowi jest chorobą, to był ślepy na uwarunkowania społeczno – polityczne. Taki bunt może być chorobą, ale jeśli towarzyszy mu wiele innych objawów: odmienności, dziwność, objawy takie jak halucynacje czy otępienie, itp. Stawianie diagnozy musi zatem brać pod uwagę dwie sprawy: to, jakie w danej kulturze zachowania są dziwaczne, a jakie nie; i druga rzecz – czy to, że w naszej kulturze dane zachowanie jest dziwaczne świadczy o patologii człowieka czy systemu. I świetnym tego przykładem jest pracoholizm. Wydaje się, że jest to szaleństwo, ale obecnie w Polsce, w grupie młodych osób, z wykształceniem wyższym, głównie w dużych miastach, to norma, a nawet powód do dumy: praca po 14 godzi, rozłąki z rodziną z powodu delegacji, czy tłumaczenie wagą pracy zostawienie dziecka na wiele godzin zamkniętego w samochodzie – dla mnie to zaburzone zachowania, może nie koniecznie choroba; dla kogoś innego to może być norma – w jednej i tej samej kulturze! To moment kiedy na diagnozę i w ogóle terapię oddziałują czynniki polityczne i realia ekonomiczne. Należy pamiętać, że w XIX wieku małe dzieci pracowały w kopalniach po 12 godzin dziennie, i to uważano za normalne! Zatem nie można abstrahować od kontekstu społecznego, ale tylko pewna świadomość historyczno – społeczna może pomóc w rozpoznanie znaczenia danego zachowania, czy objawu. Nie można jednak abstrahować od biologii! Nie można negować istnienia psychoz, uzależnień substancjalnych, czy niekorzystnego wpływu tłumienia popędów. Kultura ma podwójne znaczenie w kontekście zjawisk psychopatologii. Pisał o tym pięknie Freud. Jest ona źródłem stłumień, zahamowań, cierpienia, ale też pozwala regulować agresję. To właśnie kultura powoduje, że jeżeli mój sąsiad potrzebuje pieniędzy, to nie przyjdzie do mnie i mi ich nie zabierze. Raczej pójdzie do pracy! To ten pozytywny aspekt. Ale kultura może też powodować, że ludzi wysyła się do obozów koncentracyjnych. Pisał o tym Terry Eagleton: w byłej Jugosławii kulturą było coś, za co zabijano. Bycie Serbem, bycie Bośniakiem, to była różnica kultury, i za to można było zginąć. To też kultura, w swojej destrukcyjnej odsłonie. Ale też, jak pisał Freud, to kultura chroni nas przed współczesnymi Dżingis - Chanami i daje możliwości sublimacji naszej energii psychicznej. Zatem kultura może wprowadzać rozmowę z chorym, humanizować terapię, ale za chwilę, ta sama kultura – inne w niej siły i nurty – mogą powracać do kaftanów bezpieczeństwa, chemicznych tym razem. Jest mi źle – wezmę pigułkę. To o tym przecież traktowały antyutopie. O tym pisał Aldous Huxley, o tym pisał Orwell; w jego Roku 1984 wszyscy piją dżin zwycięstwa – tym się otumaniają. My mamy Prozac! To wizja świata z książki Łowca Androidów Philipa Dicka, gdzie ludzie ustawiają sobie na odpowiedniej maszynie nastrój na cały dzień, a jednak klimat całej ich rzeczywistości jest nieznośnie ponury i przygnębiający. Z tego właśnie trzeba sobie zdawać sprawę w każdej terapii – psychoterapii i farmakoterapii.

Zapraszam na stronę Gabinetu Psychologicznego:

gabinet.imago@gmail.com

Zapraszam również na stronę 



fot.autora, prawa zastrzeżone